Tytuły książek na grzbietach raz idą z góry na dół, a kiedy indziej z dołu do góry. Wiele osób się temu dziwi, a spore grono ma w związku z tym niemałą zagwozdkę – zwłaszcza gdy ich półkę wypełnia większa liczba książek. Dlaczego tak jest? Czy to przypadek? I która forma jest poprawna?
Zanim odpowiemy sobie na pytanie o poprawność, dowiedzmy się, skąd biorą się obydwa sposoby. Otóż istnieją dwie tradycje wydawnicze – amerykańska i europejska. Różnice między tymi dwoma kontynentami pojawiają się na różnych etapach wydawania i składania książki, a jedną z nich jest właśnie kierunek tytułów na grzbiecie. Tak więc sposób amerykański mówi, aby napisy szły od góry do dołu. Nie bierze się to z przypadku i ma swoje uzasadnienie: dzięki temu łatwiej czyta się napis na grzbiecie, gdy książka leży poziomo „twarzą”, czyli pierwszą stroną okładki zwróconą do góry. Zostało to niejako wymuszone przez wydawców, speców od marketingu i na końcu księgarzy – i faktycznie, gdy widzimy stos ułożonych na sobie książek na wystawie lub na półce, to robi to odpowiednie wrażenie, a napis już z daleka jest łatwy do odczytania. Sprawdza się to też podczas robienia zdjęć promocyjnych, na których znajduje się zazwyczaj sama książka i ewentualnie jej autor. Są też głosy mówiące o tym, że napisy umieszczone w ten sposób łatwiej i szybciej się czyta, bo nie trzeba tyle kręcić głową i szukać początku napisu, gdy książka stoi na półce. Jestem w stanie w to nawet uwierzyć, bo fakt faktem, aby przeczytać tytuł idący z dołu do góry, trzeba wykonać dodatkowy ruch oczami. Nie jestem jednak pewien, czy nadal byłoby tak łatwo, gdyby napis był w kursywie…

„Jak z Ameryki, to na pewno lepsze”
Wiemy już zatem, że za tradycją amerykańska stoi marketing i sprzedaż – co w sumie nie dziwi ;). Europejska tradycja wydawnicza pod względem tytulatury na grzbiecie jest mniej marketingowa i nastawiona na sprzedaż, a za to bardziej logiczna i merytoryczna – i dzięki temu o wiele bardziej trzyma się przysłowiowej kupy. Bo jakkolwiek nie ma wątpliwości co do tego, że łatwiej przeczytać „amerykański” grzbiet, gdy książka leży, to powiedzmy sobie szczerze – czy nasze książki leżą w domu na półce poziomo? Oczywiście, że stoją pionowo. Po to są zresztą regały i biblioteczki. Nawet gdy trzymamy książki na ziemi, to nie układamy ich jedna na drugiej, prawda? A nawet jeśli by się udało (pomijam trudności z różnymi formatami książek), to spróbujcie wyciągnąć wolumin ze środka takiego stosu.
No chyba, że jesteś Karlem Lagerfeldem.

Mimo wszystko mam jednak nieodparte wrażenie, że mnie, jako osobie praworęcznej, łatwiej pochylić głowę w lewo, niż w prawo – a wtedy też łatwiej odczytać napis z dołu do góry. Zwłaszcza że wszyscy przecież czytamy z lewej do prawej – zatem argument o łatwości czytania amerykańskich grzbietów też nie jest zbyt przekonujący (za chwilę go zresztą obalimy). Dobra, ale to wciąż tylko nasze domysły, szczypta wiedzy marketingowej i próba logicznej argumentacji – a co na ten temat mówią
normy i zasady?
W zasadzie to patrząc na chaos, jaki pod tym względem panuje, to nasuwa się pytanie: czy w ogóle są jakiekolwiek zasady i normy regulujące kierunek napisów na grzbiecie? Oczywiście, że są. Na dopuszczalną prędkość samochodów też są normy i zasady ;) i tutaj sprawa wygląda podobnie jak z przestrzeganiem prędkości – zasady swoje, a życie swoje. Wielu z was zapewne pomyśli teraz no tak, kiedyś, przed wojną to było lepiej, przynajmniej porządek był jakiś. Tylko dlaczego było wtedy lepiej? Czy to lepiej faktycznie zależy od różnic w podejściu do pracy zecerów1Zecer: zanim wymyślono komputery, to wszystkie książki i gazety drukowało się z ułożonych obok siebie metalowych czcionek. Osobą odpowiedzialną za układanie takiego tekstu z czcionek był właśnie zecer. Niedługo pojawi się cały artykuł o tym wymarłym już zawodzie. z początku XX wieku i XXI-wiecznych designerów?
Rzekłbym, że zależy – ale nie od podejścia do pracy (choć w jakimś stopniu oczywiście też), ale raczej od ogólnego „ducha epoki”, w której się znajdujemy, a na którego to ducha składa się sporo czynników. Żeby to zręcznie zobrazować – przypomnijmy sobie, jak to było na przełomie epok z, nomen omen, obrazami: dziś malarstwo awangardowe nikogo nie dziwi i wręcz sympatycznie trąci myszką, natomiast dla kogoś wychowanego w XIX wieku było złamaniem wszelkich kanonów i czymś nie do przyjęcia, wręcz niemieszczącym się w głowie. Podobnie jest przecież z modą – jeszcze do czasów wojennych obowiązywał sztywny i (jak na dzisiejsze czasy) mocno konserwatywny kanon, który z czasem zaczęto przełamywać, a dziś panuje w tej materii niemal całkowita swoboda.
Podobny proces zaszedł również w branży wydawniczej. Dawniej, aby pracować w wydawnictwie, należało wykazać ku temu odpowiednie wykształcenie. Dziś wydawcą może zostać teoretycznie każdy – niekoniecznie ten, kto ma potrzebną do tej pracy wiedzę. I to nierzadko właśnie do takich osób należy ostatnie słowo w kwestii tekstu czy formy książki. Natomiast jeśli chodzi o pracę w zecerni, gdzie książki składało się do druku – tu już nie było zmiłuj; trzeba było przejść odpowiednie przeszkolenie, aby być dopuszczonym do złożenia jakiejkolwiek publikacji. A wiedzę zawodową czerpało się nie z głowy, a z nielicznych wtedy podręczników, które stanowiły kanon i w których wiedza wywodziła się ze starych, XIX-wiecznych zecerni.
No i co te podręczniki mówiły?
Najstarsze źródło, do jakiego udało mi się dotrzeć, to „Podręcznik dla zecerów” autorstwa W. Danielewicza wydany w Warszawie w 1892 roku. Mówi on ni mniej ni więcej, że
Tytuł na grzbiecie składa się cokolwiek węższy od grubości grzbietu. (…) tytuł umieszcza się w jednym podłużnym wierszu tak, aby mógł być czytany od dołu do góry książki, pismo powinno być zwrócone sygnaturą do pierwszej kolumny okładki.
I to jest właśnie (albo raczej była) oficjalna, przekazywana dalej i uczona w zawodzie zasada. Która zresztą nie jest przypadkowa również z technicznego punktu widzenia – każdy, kto czyta od lewej do prawej, gdy zobaczy leżący poziomo wierszownik z ołowianymi czcionkami, to odruchowo obróci go na lewą stronę, bo tam zaczyna czytać i to tam znajduje się oś obrotu.

Żeby wiedzieć, o czym mówię, możemy nawet dla eksperymentu napisać sobie coś na kartce. Jeśli położymy tę kartkę przed sobą i bez zastanawiania się ją obrócimy, to w którą stronę? Zapewne odruchowo obrócimy ją w lewo, tak, że tekst będzie szedł z dołu do góry. Bo szukamy początku tekstu po lewej stronie i to tam, na pierwszej literze, jest oś ewentualnego obrotu. Ponadto piszemy (i czytamy!) od lewej do prawej, w związku z tym po obróceniu na prawą stronę, pod napisem pojawi się dziwna przestrzeń, z którą nie wiadomo w zasadzie, co zrobić. A obracając na lewą stronę, wolna przestrzeń za tytułem komponuje się wizualnie na okładce tak samo, jak pisany i czytany przez nas tekst – na przykład na tym blogu, czy na kartce. Sami więc widzicie, że ta reguła nie wzięła się z powietrza i nie była dziełem przypadku.
Dlaczego więc zaczęto tę zasadę łamać?
W zasadzie to… nie wiadomo. Być może stało się tak na fali myślenia, że wszystko co amerykańskie, to lepsze. Może z jakiegoś innego powodu. Faktem jest na pewno to, że wraz z upływem lat z wyglądem książek zaczęto eksperymentować, a ich projektowanie, niczym wspomniane wcześniej malarstwo, na przestrzeni dekad przeszło sporą ewolucję. A to odstępstwo pisania tytułów na grzbiecie przyjęło się już na tyle dobrze, że… stało się aktualnie obowiązującą zasadą. Serio. Mówi o tym norma wydawnicza PN-78/N-01222/08 pt. Kompozycja wydawnicza książki, pkt 3.1:
Umiejscowienie nazwy autora i tytułu książki. Nazwę autora(ów) i tytuł książki należy podawać na grzbiecie okładki i obwoluty; elementy te powinny biec w poprzek grzbietu (w formie tzw. szyldzika) lub wzdłuż grzbietu od górnego do dolnego brzegu książki.
Chciałoby się rzec – pozamiatane. Mało tego, to samo mówią wszystkie wydane w ostatnich latach podręczniki wydawnicze i do składu tekstu: „Typografia książki” Michaela Mitchella i Susan Wightman, „Elementarz stylu w typografii” Roberta Bringhursta, a z polskich pozycji – „Typografia typowej książki” Chwałowskiego i podręcznik Adama Wolańskiego wydany przez PWN, który jest w zasadzie wyrocznią na polskim rynku.
Czy to dobra zmiana?
Malarstwo, moda i wiele innych sfer życia przeszły spore zmiany. A z nimi projektowanie i branża wydawnicza. Prestiż i jakość znów zbratały się z książkami, a do tego towarzystwa dołączyła również kreatywność, która nie odwraca się za sprawdzonymi zasadami, tradycją i kanonem. Pojawił się też pluralizm twórczy, z którego korzystają projektanci. Choć patrząc na niektóre pozycje i niekiedy całe serie wydawnicze ( w których na każdym tomie serii napis jest innej wielkości lub w innym położeniu), chciałoby się rzec, że jest to raczej chaos twórczy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – przynajmniej możemy pogimnastykować mięśnie szyi ;) dziś każdemu już wszystko wolno, a tytulatura grzbietów książek jest tego znakiem. Taką mamy epokę. Taki mamy klimat.
Jan Grochocki
Tekst pochodzi ze strony Jan Grochocki. Blog introligatorski. Wszystko o książkach i został opublikowany za zgodą Autora.
Jeśli znajdziesz błąd w tekście, daj nam znać! Po prostu zaznacz ten fragment tekstu i wciśnij Ctrl+Enter.